Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/031

Ta strona została skorygowana.
— 21 —

— Przykro mi bardzo, iż nie mogę życzeniu pana uczynić zadość.
— Czy wolno mi wiedzieć, jaki jest powód tej odmowy?
— Nie mam zwyczaju zabierać pasażerów, to pierwsza przyczyna.
— A druga, kapitanie?
— Plan podróży Halbran’a nie bywa nigdy z góry oznaczony. Jedziemy od portu do portu, stosownie do tego, jak mi z interesów wypada. Nie należę bowiem do żadnego stowarzyszenia kupieckiego i statek Halbran jest w większej części moją własnością; nie potrzebuję więc słuchać niczyich rozkazów.
— W takim razie jedynie też od pana zależy, zabrać mnie lub nie.
— Tak jest rzeczywiście, to też przykro mi że zmuszony jestem powiedzieć: „nie”!
— Może pan zmienisz zdanie, gdy cię zapewnię, iż jest mi obojętną rzeczą dokąd właściwie mię zawieziesz, bo przecież w jakieś nieznane strony...
— W nieznane strony... i to być może... — odrzekł dziwny ten człowiek, zwracając smutne spojrzenie — tak mi się przynajmniej zdawało, ku dalekiemu południu.
— A więc panie — rzekłem, opanowując jeszcze zniecierpliwienie — zgadzam się i na taką możebność, bo przedewszystkiem zależy mi na szybkiem opuszczeniu wysp Kerguelen, na których nie mam już co robić.
Kapitan stał chwilę zamyślony, nie dając mi żadnego objaśnienia, ale też nie okazując chęci pożegnania.
— Pan mię zrozumiałeś, sądzę — rzekłem, aby przypomnieć mu moją obecność.
— Tak jest — brzmiała odpowiedź, jakby człowieka zbudzonego ze snu.