— Niźli Belinghausen, Forster, Kendall, Biscoë, Morrell, Kemp i Balleny... — zakończyłem.
— I niźli... — z widocznem wahaniem wtrącił kapitan.
— Któż jeszcze? — zapytałem.
— Pan pochodzisz z Connecticut — zagadnął nagle, przerywając dawny tok rozmowy.
— Tak — odpowiedziałem, zdumiony tym zwrotem.
— Z jakiej miejscowości? — pytał dalej.
— Z Prowidencyi.
— Czy zna pan wyspę Nautucket[1]?
— Zwiedziłem ją kilka razy.
— Sądzę, że wiesz pan — mówił dalej kapitan, patrząc mi prosto w oczy — iż to tam właśnie wasz romansopisarz Edgar Poë, wskazał miejsce urodzenia bohatera swego Artura Pryma.
— W rzeczy samej — potwierdziłem — przypominam sobie, że powieść owa rozpoczyna się na tej wyspie.
— Mówisz pan „powieść”, czy uważasz, że dobrze tak określiłeś to dzieło?
— Bez wątpienia.
— Więc sądzisz mylnie, jak prawie wszyscy ludzie!... Ale wybacz pan, niepodobna mi dłużej tu pozostać. Żałuję — szczerze żałuję... proszę mi wierzyć, gdybym tylko mógł... Zresztą nie będziesz pan długo czekał, niebawem przybędą kupieckie i rybackie statki; będziesz pan miał wybór wielki, z tą pożądaną pewnością dla każdego podróżnego, że cię zawiozą tam, gdzie cię obowiązki wzywają. Co do mnie, powtarzam, żałuję bardzo, i żegnam pana!
Z temi słowy opuścił mię kapitan Len Guy, kończąc w sposób grzeczny, lecz stanowczy naszą rozmowę.
Ponieważ byłoby wprost nierozumnem, upierać się w dalszym ciągu przy tem, co mi stawione zostało jako niemożliwe, dałem więc za wygranę i począłem się godzić z my-