bran, w swych bezustannych wędrówkach po morzach południowych.
Mając lat nie więcej nad 35, silnej budowy, o regularnych rysach, z twarzą bez zarostu i jaśniejącą bystrością w oczach, porucznik Jem West, równie małomówny jak jego kapitan, był mu oddany całą duszą.
Aby nie pominąć nikogo z załogi, należy tu jeszcze wspomnieć o murzynie Endirot, który rodem z wybrzeży południowej Afryki, pełnił na statku również od lat wielu obowiązki kucharza.
W przyjaźni z bosmanem znawcą sztuki kulinarnej, poczciwy murzyn skracał sobie wolne od zajęcia chwile, długiemi z nim pogawędkami. Wszakże nowe „menu” potraw, które najczęściej były wynikiem tych rozpraw, nie zdołały nigdy zwrócić uwagi obojętnych, po większej części, w tym kierunku, współbiesiadników Halbranu.
Regulamin życia był tu surowy i prosty, pozbawiony jakiegokolwiek urozmaicenia. Ten jednak brak towarzystwa i ta monotonność nie przykrzyły mi się wcale, owszem, miarowe kołysanie statku usposabiało mię do rozmyślań, wprowadzając do duszy jakiś dobroczynny spokój i ciszę.
Być może, że wrodzona każdemu ciekawość domagała się i u mnie bliższego poznania kapitana; nie uważałem jednak za stosowne naprzykrzać mu się swoją osobą, skoro widocznie sam unikał wszelkiego ze mną zbliżenia.
Jednakże w czasie krótkich chwil przeznaczonych na wspólny posiłek, gdy po zamianie ogólnego powitania i co najwyżej, jakiejś uwadze o sianie pogody, zwykła cisza zapanowała przy jadalnym stole, pochwyciłem kilka razy skierowane na mnie badawcze spojrzenie tego człowieka, i jakby chęć wyraźną pytania mię o coś. Czego wszakże pragnął on dowiedzieć się odemnie, gdy nie ja jemu, lecz on mnie winien był do pewnego stopnia wytłomaczenie.
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/043
Ta strona została skorygowana.
— 31 —