Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/049

Ta strona została skorygowana.
— 35 —

dotyczących nadzwyczajnej i przerażającej podróży na morzu antarktycznem.
— Czy ja śnię? — pomyślałem, słuchając tych słów kapitana. — Jakto, więc on naprawdę uwierzył w istnienie rękopisu Artura Pryma! Przecież opowiadanie Edgarda Poë, jakkolwiek bardzo zajmujące, jest tylko wytworem fantazyi, a oto człowiek inteligentny i przy zdrowych, jak się zdaje zmysłach, uważa te bajki za prawdziwe wydarzenia.
— Pan słyszałeś moje zapytanie? — odezwał się kapitan z naciskiem.
— Tak panie, najniezawodniej — odpowiedziałem z mimowolnem zmieszaniem, podczas gdym w myśli pytał siebie, jak mam właściwie uważać tego człowieka, z którym rozmawiam. — Tak, słyszałem, nie wiem jednak czym dobrze pojął...
— Powtórzę je zatem w słowach krótkich i jasnych, prosząc nawzajem o szczerą odpowiedź.
— Przyjemnie mi będzie zadowolnić pana.
— Zapytuję więc, czy w Connecticut nie poznałeś pan osobiście choćby jednego z członków rodziny Prymów, która zamieszkiwała wyspę Nautucket, i spokrewnioną była z wybitniejszemi rodami w kraju. Ojciec Artura Pryma, był dostawcą przy marynarce, ciesząc się ogólnem uznaniem człowieka uczciwego i zamożnego. Edgard Poë dowiedział się z ust samego Artura o nadzwyczajnych wypadkach, których tenże stał się igraszką w swej awanturniczej podróży.
— Podróż ta mogła być więcej awaturniczo przedstawioną — zauważyłem — ponieważ to wszystko jest tylko wymysłem autora.
— Wymysłem — powtórzył kapitan, kładąc coraz silniejszy nacisk na każdą sylabę. — Więc pan temu nie wierzysz?
— Ani ja, ani ktokolwiekbądź na świecie, i wyznaję że