Ledwie dysząc, ostatkiem sił wrócił na swe posłanie, na które padł z głuchym jękiem, podczas gdy wierny Solt nie przestawał się łasić, skomląc żałośnie, gdyż i jego dręczyło już przykre pragnienie.
Nagle obojętny już na wszystko Prym, wypadkiem dotyka ręką szyi zwierzęcia i czuje przywiązany tam na sznurku zwinięty kawałek papieru.
Nadzieja, że może to karteczka, jako oczywiście od Augusta pochodząca, da mu jakieś wytłómaczenie i obietnicę pomocy, wzbudza w nim tyle jeszcze energii, że krzesiwem wywołuje odrobinę światła, (olej w latarni bowiem wypalił się już doszczętnie) i przy tym krótkotrwałym blasku, czyta ostatnie słowa zdania: krew... zostawoj w ukryciu — życie twoje od tego zależy.
— Co to znaczy? — jęknął nieszczęśliwy. — Czy ja śnię? Nie, to rzeczywistość. Czuję papier w ręku!... Mam jeszcze tu zostać, to znaczy umrzeć. Oży to jego wola, abym zginął tak marnie?... Ale ten wyraz „krew”!... Może walka jaka została tam stoczoną — może rozbójnicy morscy, może bunt załogi... Od jak dawna właściwie ja tu jestem?...
Pytania te jak rój owadów napełniły dziwnym jakimś szumem wyczerpany umysł Artura, poczem znów nastąpił ów przykry stan bezwładnej świadomości.
Możnaby sądzić, że w opowiadaniu którego drobiazgowość pomijam, autor wyczerpał już cały zasób swej fantazyi. Gdzie tam, wiedzie go ona jeszcze dalej, bo oto:
Jakiś dziwny świst zwraca uwagę apatycznie leżącego Pryma...
To Solt dyszy gwałtownie, Solt, którego oczy fosforycznym blaskiem migocą w ciemności, a ostre kły zgrzytają złowrogo, Solt który dostał napadu wścieklizny...
Wrodzony każdej istocie instynkt samozachowawczy, wywołuje u nieszczęśliwego młodzieńca nowy wysiłek woli.
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/061
Ta strona została skorygowana.
— 47 —