Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/079

Ta strona została skorygowana.
— 65 —

W tej chwili nadszedł kapitan i po zamianie z porucznikiem kilku słów cichym szeptem, wziął od niego perspektywę i skierował ją w stronę coraz wyraźniej rysującej się wśród fal i błyszczącej w słońcu bryły.
— Możemy sobie powinszować — rzekł niebawem — iż udało nam się szczęśliwym wypadkiem ominąć ten lodowiec. Spotkanie z nim mogłoby nasz statek przyprawić o znaczne uszkodzenia.
Stojąc opodal, patrzałem uważnie na kapitana, który ani na chwilę, z widocznem natężeniem uwagi, nie odjął szkieł od ócz swoich — a bladość znamionująca silne wzruszenie, pokryła chudą i ogorzałą twarz jego, podczas gdy usta bezwiednie prawie wymawiały urywane jakieś słowa.
Tak upłynęło kilka minut ogólnego oczekiwania. Tymczasem Halbran przez odpowiednie rozpięcie i pochylenie żagli z rozkazu porucznika, podpłynął ku lodowcowi, który topniał tak widocznie, że jasne strumienie wody spływały z powierzchni jego do morza.
Kapitan Len Guy odłożył wreszcie szkła, całkiem już zbyteczne, bowiem wszyscy gołem nawet okiem zauważyliśmy przedmiot jakiś czerniejący na bliskiej nam o jakie 3 sięgi bryle.
Okrzyk zdziwienia i przerażenia wyrwał się z piersi naszych, gdy w przedmiocie tym poznaliśmy najwyraźniej kształty ciała człowieka. Była nawet chwila, w której pewny byłem że ciało to porusza się, że wyciąga ku nam ręce, jakby z prośbą o pomoc.
Ale nie, ono samo było sztywne i nieruchome, tylko powoli wraz ze spływającą wodą zsuwało się na dół.
Spojrzałem na kapitana, twarz jego była równie trupiej bladości, jak spoczywającego na lodowcu, a płynącego tu może z podbiegunowych stref...

Sfinks lodowy.5