mował pierwszego lepszego, lecz zasięgał wpierw wiadomości o nim, by nie zgromadzić na swój statek ludzi niespokojnych i nie znających karności.
W tym względzie wielką pomocą był mu uprzejmy gubernator, dla którego los wyprawy nie pozostał rzeczą obojętną.
Dzięki też jego staraniom, oraz obietnicy hojnej nagrody, kapitan wkrótce potrójnie zwiększył swą załogę, a wśród nowo przybyłych, jak się później okazało, byli w większej części ludzie dobrzy i pracowici, znaleźli się jednak źli i nieulegli. Ogólnie jednak biorąc, nie można było zrobić lepszego wyboru.
Tak więc z 19-tu rekrutów, pięciu było Anglików, pięciu Amerykanów, ośmiu zaś pochodzenia nieznanego, w pół Holendrów, w pół Hiszpanów lub krajowców z Ziemi Ogniowej. Najmłodszy z nich liczył 19, najstarszy 40 lat. Większa część obeznaną już była z życiem i obowiązkami marynarza, ci zaś, którzy dotąd nie pełnili służby na żadnym okręcie, mieli stanowić siłę zbrojną żaglowca.
Ostatecznie załoga Halbranu, nie biorąc mnie w rachunek, liczyła z kapitanem i jego oficerem aż 31 ludzi, co zdawało się już zupełnie wystarczającem.
W wigilię odjazdu wszakże, właśnie gdy kapitan stał w porcie, zbliżył się do niego człowiek jakiś, który ubraniem swem, a więcej jeszcze ruchami zdradzał zawód marynarza, a który przemówił głosem ostrym i dość niewyraźną mową:
— Mam do ciebie prośbę, kapitanie...
— Jaką? — zapytał tenże.
— Zechciej mię rozumieć. Czy masz jeszcze miejsce wolne na swym statku?
— Czy dla marynarza?
— Tak jest, dla marynarza.
— Tak i nie — odpowiedział kapitan.
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/112
Ta strona została skorygowana.
— 94 —