Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/134

Ta strona została skorygowana.
— 114 —

który umiał sobie odrazu wśród towarzyszy wyrobić wpływ i powagę.
Przy każdej robocie na statku, zręcznością swą i siłą wykazywał, czem mógł być w swem rzemiośle, któremu, jak sam to wyznał, oddawał się z całą namiętnością dzikiej swej natury.
Ponieważ jednak Halbran, jako statek kupiecki południowych stron Atlantyku i Oceanu Wielkiego, nie zajmując się nigdy łowami, nie posiadał nawet odpowiednich ku temu narzędzi, przeto wieloryby, nie płoszone niczem, igrały swobodnie wokoło.
Jednego dnia, gdym w porze południowej chodził zwolna na pokładzie, przypatrując się z pewną przyjemnością ruchom tych olbrzymów, Hearne i kilku jego kolegów stało wspartych o poręcz, prowadząc głośną rozmowę.
— Ot patrzcie tam, co za wspaniały okaz lin-back’a, paszczę ma wielką niby dom cały! A tutaj znowu tych kilku, jak sobie płynie spokojnie z prądem, ani się ruszy ich cielsko... Dajcie mi tylko harpun, a głowę moją kładę w zakład, że ugodzę tego samca właśnie między cztery żółtawe plamki, które są widne na jego grzbiecie!... Ale w tym przeklętym pudle kupieckim człowiek zgnić może... ani sposobu zabawić się tu trochę! Do dyabła takie życie!...
Tu posypało się w dalszym ciągu całe bogactwo przekleństw w jakie specyalnie obfituje język marynarski.
— A tamten znowu — zawołał żywo Hearne, po krótkiej przerwie.
— Który? Czy ten z garbem na grzbiecie, niby u wielbłąda?...
— Tak, tak... właśnie ten sam! To hum-back, czy widzisz skórę na jego bokach w grube zmarszczoną fałdy i wielkie pletwy na przedzie? Nie łatwe na te bydlęta polowanie, bo lubi ci to płynąć głęboko, a szybko ucieka, jakby mu skrzy-