Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/144

Ta strona została skorygowana.
— 124 —

silnemu kołysaniu, że gdyby nie pewność, iż wszystko w dolnych piętrach i na samym dnie okrętowym, umieszczone jest i przymocowane starannie, mogłaby nas niepokoić słuszna obawa przed smutną katastrofą, jakiej uległ niegdyś nieszczęsny Grampius.
Zresztą sumienna praca około wzmocnienia korpusu żaglowca, dokonana u Falklandów okazała się w tej próbie zupełnie zadawalniającą. Zapuszczone pompy nie wydobyły ani jednej kropelki wody.
Jak długo mogła potrwać ta burza, dobę jedną, czy dni kilka? Któż był wstanie przewidzieć! Najdoświadczeńszy nawet żeglarz nie wie nigdy, co mu zachowają tajemnice morza antarktycznego...
Tymczasem wraz ze znacznem obniżeniem temperatury do + 2° Celsyusza, począł padać deszcz ulewny zmieszany z płatami śniegu. Na szczęście jednak, mimo, że wedle zegaru, wieczorna już nadeszła pora, i jakkolwiek słońce grube przysłaniały chmury, mieliśmy jeszcze dość światła w tym nieustannym dniu podbiegunowym, aby czynić odpowiednie dla bezpieczeństwa manewra.
Niepodobieństwem wszakże było oprzeć się prądowi, który unosił nas ku południowo-wschodniej stronie, a kołysanie okrętu doszło do takiej wreszcie siły, że wierzchołki masztów, z głuchym trzaskiem zakreślały w powietrzu olbrzymie koła, podczas gdy Halbran zdawał się nieraz jakby przełamanym na dwoje, tak od sztaby czyli przodu, do rufu czyli tyłu statku, nie można było nic widzieć.
Wzburzone fale z nieporównanym hukiem i szumem rozbijały się w białą pianę, niby o skaliste brzegi lądu, o płynące coraz liczniej lodowce, które każdej chwili groziły, najniebezpieczniejszem ze wszystkiego, zetknięciem się z żaglowcem.