Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.
— 139 —

znaleźć wreszcie upragnione przejście na drugą stronę! Cóżbyśmy wszakże poczęli, gdyby nas teraz mianowicie zaskoczyła znowu burza?!...
Ale pogoda ustaliła się powoli, i pod ciepłemi promieniami słońca przy temperaturze +9 Celsyusza, topniały lody tak, że spadające strumienie z ich wyżyn, wyżłabiały na nich w swym biegu głębokie bruzdy i tysiącami kaskad zlewały się do morza.
Po kilka razy zbliżaliśmy się na jakie dwie mile do zapory, zawsze jednak napróżno. Zwarte lodowce ciągnęły się w dal, jak tylko oko nasze zasięgnąć zdołało.
Wreszcie, zawsze spokojny Jem West, począł tracić zwykłą sobie zimną krew.
— Całe nieszczęście — skarżył mi się — że nie mamy statku rezerwowego, który moglibyśmy wysyłać na rekonesans. W takiej podróży jest to rzecz najkonieczniejsza, gdyż mając tylko jeden, musimy go bardzo oszczędzać.
— Przezorność tę zachował Weddell, wyprawa jego bowiem z dwóch składała się żaglowców — odrzekłem.
Nareszcie dnia 19-go grudnia radosny okrzyk straży na górnym maszcie zwrócił naszą uwagę.
— Co tam? — zapytał porucznik.
— Zapora jest przerwaną, na południo-wschodzie!...
— A dalej?...
— Nie mogę nic dojrzeć...
Szybko począł Jem West wspinać się po drabinie do gniazda bocianiego. Na pokładzie zapanowało gorączkowe oczekiwanie.
— Jeżeliby straż się pomyliła, on, Jem West, nie pomyli się pewno! — powtarzano sobie.