jęci, i nie obowiązywali się wcale do tak długiej i niebezpiecznej podróży, jaką byłaby droga do bieguna.
— Masz pan zupełną słuszność! Sądzę jednak, że znaczne korzyści mogłyby nawet i tam ich pociągnąć.
— Mojem zdaniem, i z tym warunkiem nie możnaby jeszcze na pewno liczyć na nich.
— Ha, może i nie! — odparł po namyśle Hurliguerly. — Wkażdym razie oni przeważają nas w liczbie, a dało mi się już słyszeć, że Hearn i jego ziomkowie nie bardzo są radzi z tego, iż Halbran przebył zaporę lodową. Im zdawało się koniecznie, że po za koło biegunowe wyprawa nasza nie dosięgnie. Ale ten Hearn, to zły duch, panie! Trzeba go mieć na oku!... I nie zaniedbuję tego! — zakończył bosman z widocznem poczuciem swego obowiązku.
Od czasu gdym został pasażerem Halbranu, udawałem się na spoczynek o 9-ej godzinie wieczorem, i spałem snem twardym aż do 5-ej rano. Zwyczaj ten, mimo nieustannego dnia, zachowałem i teraz.
Sen mój jednak z dnia 19-go na 20-ty przerwany został dziwnem jakiemś marzeniem, czy też złudzeniem. Zostałem bowiem zbudzony (takie przynajmniej miałem uczucie) jakimś żałosnym szeptem czy jękiem, który się ciągle powtarzał, tuż blisko mego posłania.
Nadstawiłem uważniej ucha, i słyszałem wyraźnie, jak głos jakiś, głos całkiem mi nieznany, powtarzał słowa:
— Prym... Prym... biedny Prym!...
— Czyby ktoś ukrył się w mej kajucie? —pomyślałem — nie zamykam wprawdzie nigdy drzwi na klucz, ale zabawka podobna byłaby co najmniej niesmaczną...
— Prym — mówił tymczasem głos dalej — nie trzeba nigdy zapominać o biednym Prymie...
— Co to wszystko znaczy? Dla czego to dziwne ostrzeżenie do mnie właśnie jest zwrócone? Cóż mię mógł obcho-
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/170
Ta strona została skorygowana.
— 146 —