Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/171

Ta strona została skorygowana.
— 147 —

dzić Prym, którego nigdy nie znałem, a wiedziałem na pewno, że zginął już dawno jakąś śmiercią tajemniczą, po powrocie swym do Ameryki.
Poruszyłem się żywiej na łóżku i tym razem z całą już świadomością wstałem spiesznie i otworzyłem okiennice mego okienka.
Nie znalazłem jednak nikogo w kajucie; na pokładzie też pusto było i cicho, jeden tylko Hunt siedział przy sterze wpatrzony w busolę i jak zwykle prawie nieruchomy.
Wróciłem na posłanie z tem przeświadczeniem, że głos ten był jedynie snem lub przywidzeniem; pomimo jednak iż znowu zasnąłem, kilka razy jeszcze zdawało mi się słyszeć te same żałosne słowa:
— Prym... Prym... biedny Prym...
Nazajutrz czytałem w pamiętnikach Pryma, o zaszłym pod datą 10-go stycznia, smutnym bardzo wypadku. Jeden z najlepszych marynarzy na Orionie, niejaki Peters Vridenbourgh, pochodzący z Nowego Yorku, spadł z masztu do morza, a dostawszy się między dwa lodowce, zginął bez ratunku.
Była to pierwsza ofiara nieszczęsnej tej wyprawy, pierwsza z tylu innych czekających załogę Oriona...
Ale Wiliam Guy znajdował się wtenczas jeszcze z tamtej strony zapory lodowej, walcząc z silnemi mrozami i szalejącą burzą, wśród niebezpiecznych lodowców; dziwniejszem było, że i na tych już przestrzeniach po przebyciu zapory, gdy Halbran płynął spokojnie bez żadnych nadzwyczajnych wypadków, Orion miał ich kilka, z których ciekawszem jest spotkanie na lodowcu olbrzymiego wzrostu i siły białego niedźwiedzia. Artur Prym, Dick Peters i Waterson, jako drugi oficer statku, wreszcie kilku uzbrojonych marynarzy, spuścili się do łodzi.