Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/184

Ta strona została skorygowana.
— 160 —

Przez 20 minut łódź nasza krążyła wśród skał pobrzeżnych, aż wreszcie Hunt odnalazł wygodną, na 200 sążni szeroką przystań między dwoma przylądkami.
Po stromym zabrzegu wspinaliśmy się pod górę, zachowując się jak najciszej i nadstawiając ucho na najmniejszy szelest. Nic nam jednak nie przeszkodziło zapuścić się nawet dalej w głąb wyspy, z Huntem na czele.
Postępowałem obok kapitana, z którym robiliśmy sobie wzajemnie uwagi odnośnie do tego kraju, który wedle słów Pryma różnił się tak stanowczo od wszystkich ziem poznanych dotąd przez cywilizowane ludy.
Nie przesądzając co dalej ujrzę, mogłem już jednak od pierwszej chwili stwierdzić, że ogólna barwa gruntu była czarną, jakby powstał ze sproszkowanej lawy wulkanicznej, i że dokoła nie jaśniał żaden przedmiot biały.
Zaledwie uszliśmy ze sto kroków, Hunt popędził z całych sił na pierwsze wynioślejsze wzgórze. Jednym rzec można skokiem, niby zwinny kozioł skalny, znalazł się na jego wierzchołku, skąd rozkładał się widok na kilka mil w około.
Stanąwszy jednak na miejscu, Hunt przybrał minę człowieka, który nie może rozpoznać dawno znanych sobie miejscowości.
— Co się jemu stało? — zapytał Len Guy, śledząc każdy ruch jego.
— Trudno się domyśleć — odpowiedziałem, bo wiesz równie dobrze jak ja, kapitanie, że w zachowaniu tego człowieka wiele jest rzeczy niewytłomaczonych. Czasami mam prawdziwą pokusę policzenia go do rzędu tak wyjątkowych istot, jakie wedle Pryma zamieszkują te ziemie. Możnaby nawet powiedzieć, że...
— Że co? — podchwycił Len Guy.
Lecz ja nie kończąc rozpoczętego zdania, zawołałem: