Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/213

Ta strona została skorygowana.
— 187 —

— I o cóż teraz właściwie idzie? Oto aby przebyć jeszcze kilka stopni szerokości, korzystając z przyjaznych warunków żeglugi, a dwa miesiące pory letniej, jakie jeszcze mamy przed sobą, zanim nadejdzie sroga zima, wystarcza nam chyba do odwrotu. I my namyślamy się jeszcze, mimo że Halbran bogato jest zaopatrzony w żywność i załoga cieszy się najlepszem zdrowiem? Czyż mielibyśmy się lękać jakichś wymarzonych niebezpieczeństw, czy nie mielibyśmy dość odwagi iść jeszcze tam — tam dalej!
Wskazałem ręką południe, gdy równocześnie Peters w tę samą stronę wyciągnął swe ramię.
Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na nas, nikt wszakże nie zdobył się na odpowiedź.
— Bezwątpienia — dodałem po krótkiej chwili — jeżeli Bellingshauzen, Biscoë, Kendal i Weddell, nie posunęli się nawet do tego punktu, to dlatego jedynie, że nie sprzyjały im tak wyjątkowe warunki, w jakich zostaje Halbran i w jakich jeszcze zostać może dłużej.
Znowu głębokie milczenie było mi jedyną odpowiedzią, a jednak dotychczas nie wymówiłem nawet nazwiska Dick Petersa ani Pryma, wiedząc, że wzmianka o nich wywołałaby pogardliwe wstrząśnienie ramion, lub może nawet groźby przeciw mej osobie. Miałem więc już zamiar usunięcia się dając wszystkiemu za wygraną, gdy Len Guy głos zabrał.
— Mówisz zatem Petersie, że jadąc z Prymem w łodzi krajowców, widzieliście niedalekie wyspy w kierunku południowo wschodnim?
— Tak kapitanie — wyspy albo ląd stały — niech mię pan zrozumie, zdaje mi się, że to tam!... I Prym, biedny Prym czeka, aby ktoś przybył mu z pomocą!...
— Tam czekają może również kapitan Wiliam Guy i jego towarzysze! — zawołałem — aby zwrócić uwagę ogól-