Przeprawa była dość trudną; spokojne gdzieindziej morze, rozbijając się tu o liczne przeszkody, burzyło się i szumiało. Dick Peters stojąc u rudla, wskazywał bezpieczne przejścia; przed jego wzrokiem nie ukrywały się nawet podwodne skały. Co prawda miejscami woda tak mało miała głębi, iż widać było wyraźnie jej spód czarniawy, okryty zielonością, nie wodną wszakże, lecz wyraźnie lądową; gdzieniegdzie nawet sterczały nad powierzchnią gałęzie drzew.
Gdy łódź została zaczepioną u lądu, wyszliśmy z niej wszyscy. Ziemia, na której stanęliśmy, miała kształt owalny z obwodem 50 sięgów, wznosząc się do 30 stóp nad poziom morza. Wybrzeże jej zmywane ciągle falą, nagie było zupełnie.
— Czy przypływ dochodzić może aż tam w górę? — pytałem Len Guy’a.
— Nigdy! — odpowiedział kapitan — spodziewam się też znaleźć tam jeszcze szczątki życia jakiegoś.
I rzeczywiście, szczątków tych nie brakło. Dość bujna nawet roślinność ubarwiona kwieciem, pokrywała miejscami ziemię.
— Są to kwiaty tegoroczne — zawołałem — zima nie przeszła jeszcze po nich!
— A czy nie jest jednak możliwem, aby wyrosły one tu już po owem strasznem rozćwiartowaniu wysp? — zauważył Hurliguerly.
— Nie przypuszczam tego — odparłem z uporem człowieka, który nie chce się wyrzec swego zdania.
Wznoszące się miejscami krzewy z rodzaju naszej leszczyny, okryte były owocem. Peters zerwał z nich kilka, a wyłuszczywszy z zielonego okrycia dość duże orzechy, rozgryzł je w swych silnych zębach, znajdując dojrzałe jądra, tak, jak w chwili katastrofy w dolinie Klock-Klock.
Nie mało też wśród bujnych traw odszukaliśmy kości ró-
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/226
Ta strona została skorygowana.
— 198 —