zdawały się komuś wygrażać. Głosy zrazu tłumione, stawały się coraz śmielsze, aż wybuchły tak gwałtownem sarkaniem, że Jem West znajdujący się właśnie na pokładzie, krzyknął:
— Milczeć mi tam zaraz!... — podchodząc bliżej, dodał: — Którykolwiek z was odezwie się jeszcze choć słowem, będzie miał ze mną do czynienia!
Jak na ten raz buntowniczy żywioł uląkł się powagi porucznika; któż wszakże zaręczy czy długo tak będzie? A może sam Len Guy choć zamknięty obecnie w swej kajucie, świadomy jednak tego zajścia, ukaże się lada chwila, by nakazać odwrót?...
Niespokojny i wzburzony, przez noc całą czekałem następnego ranka. Mimo jednak że gęste mgły, niezawodna przepowiednia zmiany atmosferycznej, zasłaniały daleki horyzont, Halbran podążał niezmiennie w przyjętym kierunku.
Nie mogąc wprost znaleźć sobie miejsca w nerwowym rozstroju, w który popadłem, wróciłem około południa do swej kajuty i rzuciłem się na łóżko.
— Tak, niewątpliwie — powtarzałem w myśli — jeśli porucznik rzeknie tylko słowo o koniecznym powrocie, Len Guy choćby mu się serce rwało w kawały, da swe przyzwolenie, i tyle trudu i poświęcenia staną się próźnemi, przepadną marnie!...
A co powie Peters? Jak przyjmie taką wiadomość? Choć cichy i uległy zwykle, gwałtowna to jednak natura, gotowa w ostatecznym razie na szaleństwo jakie...
W tej chwili lekie stuknięcie do drzwi zwróciło moją uwagę: W kajucie było jasno, okno bowiem wychodzące na pokład dawało dość światła, choć drugie od tyłu, było zasłonięte.
— Kto tam? — zapytałem.
— To ja, Dick Peters!
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/244
Ta strona została skorygowana.
— 216 —