Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/260

Ta strona została skorygowana.
— 232 —

— Tymczasem jeszcze góra zastępuje brzegi lądu — odparł ironicznie Hurliguerly — boć ta oczekiwana ziemia, istnieje tylko w idyotycznej głowie Petersa!
— Gadajże jednak, co właściwie zaszło?
— Nadeszła góra wśród mgły, góra, której ominąć nie mogliśmy, dla tej prostej przyczyny, że nie była widzialną.
— Góra lodowa, mówisz bosmanie? — pytałem, nie rozumiejąc nic dotychczas.
— A no tak, lodowiec panie, który właśnie wybrał sobie tę chwilę, by wywinąć koziołka. Podnosząc się napotkał nieszczęściem nasz statek i nadział go na swój szczyt... I oto wznieśliśmy się mimowoli przeszło na sto stóp nad poziom morza antarktycznego...
Czyż można wyobrazić sobie okropniejsze zakończenie wyprawy na Halbranie!
Pośród tych ostatecznych krańców świata, jedyny nasz statek, jedyny dla nas środek swobodnego ruchu wyrwy z właściwego sobie żywiołu i uniesiony na taką wyniosłość! Czyż może być, powtarzam, tragiczniejsze i mniej prawdopodobne, mniej przypuszczalne rozwiązanie?!...
Na zatonięcie w czasie gwałtownej burzy, na zgruchotanie wśród lodowców, na rabunek wreszcie i zniszczenie przez dzikie plemiona, musi być przygotowany każdy okręt wyruszający w niebezpieczną podróż podbiegunową. Ale los jaki spotkał nas obecnie, przechodzi wszystko, o czem dotychczas kroniki żeglugi morskiej wspominają.
Czy położenie to jest bez wyjścia, czy też środkami któremi rozporządzamy, zdołamy spuścić Halbran znów bezpiecznie na wodę? Na to nie umiałem dać sobie stanowczej odpowiedzi. O tem jednem tylko nie zwątpiłem, że zarówno kapitan jak jego porucznik, skoro minie pierwsza chwila przerażenia, nie zaniedbają wszelkich możliwych usiłowań i sposobów dla wspólnego naszego ocalenia.