Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/261

Ta strona została skorygowana.
— 233 —

Tymczasem gęsta mgła, jak zasłona z krepy otoczyła cały lodowiec, a z nim i nasz Halbran, tak, iż niepodobieństwem było rozejrzeć się dokładnie w położeniu, bo najbliższe nawet przedmioty występowały niewyraźnie. I w tym półmroku stwierdziłem to jedynie, iż statek uwiązł w wązkiej szparze lodowca, którą prawdopodobnie własnym swym ciężarem wygniótł. O ile wszakże jest tam bezpiecznym, jakiej siły i wytrzymałości jest ta ślniąca, kryształowa masa; czy nie grozi nam obłamanie się lodów i powrotne gwałtowne zsunięcie do morza, co byłoby już bezwątpienia wyrokiem śmierci dla nas wszystkich? Dopiero szczegółowe rozpatrzenie położenia upewnić o tem nas miało.
W kilka minut później cała załoga opuściła Halbran, aby bezpieczniej stanąć na najbliższej płaszczyznie lodowej. Mgła jednak, która niby ciężki kaptur otaczała statek, nie zmniejszała się wcale, a była tak gęstą, że słabo tylko przedzierały się przez nią promienie słońca, którego tarcz błyszczała czerwonem światłem. To też o jakie dwanaście już kroków nie mogliśmy dojrzeć się wzajemnie, i statek przedstawiał tylko niekształtną jakąś bryłę ciemną na białem tle lodowem.
Aby usunąć obawę, czy który z naszych ludzi nie został w czasie katastrofy wyrzucony do morza, rozkazał kapitan zebrać się wszystkim marynarzom na miejscu, gdzie stałem właśnie z porucznikiem, bosmanem, Hardiem i Marcinem Holtem. I oto na wezwanie Jem Westa każdego po imieniu nie odpowiedziało pięciu, a mianowicie: marynarz Drap, jeden z najstarszych na Halbranie i czterech rekrutów z Falklandów, z których dwóch było Anglików, jeden Amerykanin i jeden krajowiec z Ziemi Ogniowej.
Głośne nawoływania zostały bez odpowiedzi.
A więc aż pięciu odrazu, pięć ofiar ludzkich w tej jednej