Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/267

Ta strona została skorygowana.
— 239 —

i utknął w niem, co potrwać może dopóty, dopóki nie wypłynie znowu wyżej, przyczem wszakże obawiać się należy nowego wywrotu.
A więc położenie nasze już i tak bez wyjścia, jeszcze się pogorszyło. Bo przynajmniej na płynącym lodowcu pozostawała jeszcze nadzieja zbliżenia się do jakiegoś lądu, a nawet opuszczenia tych stron podbiegunowych.
I otóż do czego przyszło końcu w trzymiesięcznej naszej wyprawie! O Arturze Prymie, o Wiliamie Guy i jego towarzyszach, nie mogło już być mowy. Teraz własny nasz ratunek stał się niestety pierwszą i jedyną kwestyą, i w tym kierunku winniśmy zużytkować wszystkie siły nasze.
Niechby to jedno przynajmniej nie spotkało nas jeszcze, by spokój i uległość nie dały się zachować wśród marynarzy, którzy, rozumiałem to dobrze, mieli teraz słuszną przyczynę do buntów, czyniąc odpowiedzialnymi za swój los i życie zarówno kapitana jak porucznika, przedewszystkiem zaś mnie.
Obawy moje podzietał Len Guy. Istotne niebezpieczeństwo wyrwało kapitana z dotychczasowej bezczynności, usprawiedliwionej zresztą zupełnie zasłużonem zaufaniem jakie pokładał w sumienności i zdolnościach Jem Westa. Teraz uśpiona energia obudziła się w nim w całej swej sile; osobiście wszystkiem zarządzał, wszystkiego doglądał.
Najpierw więc wezwał załogę całą, bez wyjątku, by się zgromadziła na oznaczonym tarasie. Nowozaciężni wszakże z Hearnem na czele stanęli zdala wyzywająco, zda się gotowi w każdej chwili do wybuchu. Len Guy powiódł dokoła wzrokiem pewnym i rzekł donośnym głosem:
— Marynarze Halbranu! Przedewszystkiem należy się nam poświęcić chwilę pamięci tym, których brakuje wśród nas... którzy zginęli w tej katastrofie.
— A, czekajmy cierpliwie — przerwał zuchwale Hearn,