Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/299

Ta strona została skorygowana.
— 267 —

razem i dopiero pierwszy raz... dla czego?... Niech mię pan zrozumie — powtarzał w kółko nieszczęśliwy Peters w swem najwyższem zakłopotaniu tak cicho, że zaledwie go dosłyszeć mogłem.
— I widzi pan — ciągnął dalej po chwili — mnie się zdawało, że w jego głowie, tak, ja się nie mylę, on mnie posądza bezwątpienia...
— Powiedzże mi jednak, o co cię właściwie pytał Marcin Holt?
— O co mię pytał? Ależ o brata swego, tak, pytał, czy go pamiętam na Grampiusie, czy on zginął tam w czasie buntu, czy też inną jaką śmiercią... czy... czy... Silne wzruszenie zdawało się dławić metysa.
— A cóż ty na to odpowiedziałeś?
— Nic... nic!...
— Mogłeś przecie wytłómaczyć, że Ned Holt zatonął wraz z okrętem.
— Nie mogłem, niech mię pan zrozumie, nie mogłem! Ci dwaj bracia tak do siebie podobni!... Zdawało mi się, iż nie Marcin, ale Ned Holt stoi przedemną, i wziął mię taki strach, żem zakrył oczy i uciekłem spiesznie.
Pod wpływem wspomnienia tej chwili, Peters pochylił się ku ziemi w niemej rozpaczy, a ja siedząc z głową wspartą na dłoni, zamyśliłem się głęboko nad przyczyną i możliwemi skutkami powtórzonej mi sceny.
— Bezwątpienia — pomyślałem — wszystko to jest dziełem Hearna, który mógł już na Falklandach zebrać jakieś wiadomości o metysie, a teraz używa ich jako broni zemsty za to, że on jeden z nowozaciężnych trzymał ze starymi, jak również i za pośrednie przyczynienie się do przedłużenia wyprawy...
Gdym po dłuższej chwili podniósł głowę, Dick Petersa nie było już przy mnie; usunął się tak cicho, żem ani tego