Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/300

Ta strona została skorygowana.
— 268 —

nie zauważył, powiedziawszy mi co pragnął powiedzieć i upewniwszy się zarazem, że nie ja zdradziłem jego tajemnicę.
Godzina była już późna, gdym zeszedł na dół trawiony niepokojem, zmęczony moralnie i fizycznie. Bez zwłoki udałem się na spoczynek. Wkrótce cisza zaległa wśród obozu. Po zwykłem sprawdzeniu że wszystko było w porządku, zasnął też Len Guy i porucznik. Jeden tylko Peters czuwał przy łodzi.
Nazajutrz 31 stycznia wstawszy wcześnie, rozsunąłem płótno namiotu.
— Jakaż nowa przykrość! W około mgła nieprzejrzana. Nie taka, którą promienie słońca rozproszą, ale mgła właściwa stronom północnym: wilgotna, biała, ciężka, niby rozrzucone w powietrzu kłęby waty... Przy znacznem obniżeniu temperatury, mgła owa mogła być łatwo zwiastunem zimy podbiegunowej.
— Ot, nowe niepowodzenie — rzekł bosman — gdybyśmy teraz płynęli w pobliżu ziemi, nie dojrzelibyśmy jej pewno, boć nie rozróżni oko nic na parę kroków przed sobą.
— Ale płyniemy? — zapytałem.
— A jakże, płyniemy i to znacznie szybciej niż poprzednio... robimy pewno teraz do 4 mil na godzinę.
— Co o tem myślisz, Hurliguerly?
— Zdaje mi się, wnosząc z tak gwałtownego prądu, że jesteśmy na morzu ścieśnionem; i nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby ziemia była od nas niedaleko z obu stron.
— Co znaczy, że ta szeroka cieśnina rozdziela ląd u samego bieguna.
— Tak właśnie! I kapitan jest tegoż zdania.
— A czy nie ma zamiaru zbliżenia się do jednego lub drugiego brzegu?