bezmierną, jaka nas otoczyła, przerywały tylko krzyki i krakania ptaków, których w górze nie mogliśmy dojrzeć, a których głos słabo tylko przedzierał się przez zgęszczone wilgocią powietrze.
Spodziewając się, że może w górze mgła rozwiała się już nieco, wdrapał się znów bosman na szczyt lodowca. O mało wszakże nie przypłacił tego swem życiem, bo w owem półmroku olbrzymi jakiś okaz petrela uderzył go w locie skrzydłem z taką siłą, że go przewrócił.
— Przebrzydłe zwierzę! — opowiadał mi później mój gaduła — anim się opatrzył, gdy runąłem na wznak jak kłoda; ledwie zdążyłem uchwycić się sopli lodowych, ale pan wie, lód usuwa się z pod rąk niby woda... Próżno jednak wymyślałem, wołając: „A ty szaleńcze, ty przeklęty ptaku, nie możesz to patrzeć przed siebie” !... Poleciał dalej, mówię panu, nie myśląc mię nawet przepraszać, chociaż nie wiele brakowało, bym się nie stoczył aż tam, do morza.
W poobiedniej porze dnia tego, ucho moje pochwyciło dziwne jakieś głosy, niby ryk gromady osłów, a jak powiedział Hurliguerly, musiały to być pingwiny w wielkiej ilości. Otóż, ponieważ owe ptaki tak pospolite w stronach podbiegunowych, wylatują rzadko na pełne morze i trzymają się głównie wybrzeży, przyjąłem z radością domysł, że musieliśmy znacznie zbliżyć się do lądu. Nie chcąc jednak łudzić się próżną nadzieją, zapytałem Len Guya co o tem sądzi.
— Sądzę to samo co i pan, panie Jeorling — odpowiedział kapitan — od czasu bowiem jak zostajemy w tych stronach, nie widzieliśmy ani jednego z tych ptaków, bądź na naszym lodowcu, bądź też na innym. Teraz zaś musi ich być tam liczba wielka, wnosząc z siły ich głosu, a skądżeby przyszły jeżeli nie z pobliskiej ziemi? Nadto zauważyliśmy jeszcze z porucznikiem coś, co jak się zdaje uszło uwagi pańskiej.
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/306
Ta strona została skorygowana.
— 274 —