Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/307

Ta strona została skorygowana.
— 275 —

— Co takiego?
— Posłuchaj pan tylko uważniej. W tym ogłuszającem ryku pingwinów, wyróżnić jednak można żałosne głosy, do beczenia podobne.
— Rzeczywiście — rzekłem po chwili pilnego nadsłuchiwania — tam muszą być foki i cielęta morskie, bo tylko im właściwe jest takie beczenie.
— Stąd wniosek — rzekł kapitan — że zarówno owe ptaki jak zwierzęta, muszą być bardzo liczne na ziemiach ku którym nas prąd unosi.
— Co za fatalność — zawołałem — iż ta wstrętna mgła ciągle nas jeszcze otacza tak, że nie można nic widzieć dokoła.
— I że nie pozwala nam zejść nawet do podnóża lodowca — wtrącił Len Guy — tam bowiem moglibyśmy przynajmniej przekonać się, czy woda unosi dużo piany, co byłoby bardzo ważną wskazówką. Masz pan racyę, mgła ta jest dla nas fatalną!
— Czy jednak nie wypada sprobować zesunąć się na dół? — zapytałem.
— Nie mogę na to pozwolić, byłoby to nazbyt ryzykowno dla każdego: surowo nawet zabraniam wydalać się komubądź z obozowiska. Zresztą, jeżeli ziemia jest już w pobliżu, kto wie czy lodowiec nie zatrzyma się u jej brzegów.
— A jeżeliby się nie zatrzymał?...
— Musimy się zgodzić z tem, co będzie...
— Ale od czegoż mamy łódź! — pomyślałem. Kapitan jednak wolał czekać i kto wie czy w warunkach, w jakich zostawaliśmy, nie było to roztropniejszą rzeczą.
Tymczasem mgła zamiast się rozrzedzać, stawała się jeszcze gęstszą pod wieczór dnia tego. Od piątej godziny było już wprost niemożliwe rozróżnić najbliższe nawet przedmioty i aby się przekonać że ktoś stał w pobliżu, mu-