Postanowiono przedewszystkiem dojść do najbliższych, by z pewnej w yniosłości rozejrzeć się po okolicy. Godzinę całą zabrało nam to przejście po gruncie nierównym, twardym, ogołoconym z najdrobniejszego nawet objawu życia roślinnego. Zrozumieliśmy też odrazu, iż w podobnych warunkach nie mógłby wyżyć dłuższy przeciąg czasu, człowiek żaden. Jedyne istoty czujące się tu swobodne, owe nieprzeliczone zastępy ptactwa oraz wielka ilość fok i cieląt morskich, nie trwożyły się bynajmniej naszem przybyciem. Widocznie człowiek, król stworzenia, był im dotychczas nieznany, i wyobrażam sobie iż patrzyły na nas, jak na pokrewny sobie gatunek.
Dostawszy się na szczyt wzgórza, objęliśmy wzrokiem widnokrąg na przeszło 30 mil. Za nami rozkładała się szeroka przestrzeń wodna, unosząca liczne lodowce; na zachód obszar ziemi ciągnął się w dal nieskończoną, wschodnie zaś wybrzeże oblewało znów morze bezmiernie daleko. Czy byliśmy na wyspie, czy też na większym lądzie antarktyku, trudno nam było orzec. Gdy wszakże Len Guy popatrzył czas jakiś przez swą lunetę i następnie nam ją podał, zgodziliśmy się na jedno, iż w dali zarysowują się kontury drugiego lądu.
— Bodaj nie omyliły nasze przypuszczenia, że prąd unosił nas ku cieśninie — rzekł Len Guy.
— Gdybyśmy teraz mieli nasz Halbran! — zawołał HurIiguerly.
— Tak, bezwątpienia — pomyślałem — na żaglowcu naszym, a nawet na owej górze lodowej, która nas tu przyniosła, moglibyśmy przebyć setki mil jeszcze, tam, tam, aż za koło biegunowe! Jakże jednak odważyć się słabą łodzią na tak daleką, tak niebezpieczną podróż? A nadto owe nieuniknione rozdzielenie!
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/313
Ta strona została skorygowana.
— 281 —