Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/320

Ta strona została skorygowana.
— 288 —

Odtąd nie było już wzmianki między nami o zajściach na Grampiusie. Szczęściem postrzał w lewe ramię nie był niebezpieczny, kula przeszła na wylot przez mięśnie, nie naruszając kości. Po zatamowaniu ubiegu krwi i obandażowaniu żaglowem płótnem, w zdrowem tem ciele rana tak prędko się zagoiła, że w parę dni, jakby nigdy nic, pracował znów Peters jak dawniej za czterech. A pracy tej nie brakło. Zima, sroga zima antarktyczna nadejść mogła lada chwilę; temperatura obniżała się ciągle, słońce zakreślało maleńkie swe koło już nad samym horyzontem. Trzeba było poczynić różne przygotowania, na tyle długich, ciemnych, mrozem piekących miesięcy.
W około wybrzeża coraz więcej gromadziło się lodowoców, ilość wszakże unoszonych prądem dalej ku Północy, była nieprzeliczoną.
— Wszystko to jest materyał, z którego się buduje zapora lodowa — objaśnił gadatliwy zawsze Hurliguerly — i jeśli ten hultaj Hearne nie zdoła pospieszyć, może już zastać bramy fortecy zamknięte, nie posiadając klucza do ich otworzenia.
— Więc sądzisz, że nasze tu położenie jest lepsze — zauważyłem.
— Nie życzę nikomu nic złego, nawet temu zdrajcy. Może mu też szczęście sprzyjać, choć bardzo o tem wątpię. Pora już jest spóźnioną, a jeśli go lody otoczą, pomyśl pan tylko, jakie straszne czekają ich wszystkich męczarnie... Czyż nam nie bezpieczniej tu na lądzie, gdy mamy jeszcze czem się pożywić i gdzie przed zimnem schronić?...
Hurliguerly miał słuszność; takiego zdania był też Len Guy i Jem West.
Przez następne dnie do 17 lutego, pracując jeszcze