Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/326

Ta strona została skorygowana.
— 292 —

wadzi, by ją doprowadzić do brzegu, skoro nie znajdzie w niej wioseł? Przyholować ciężar taki milę przeszło, byłoby niepodobieństwem, nawet dla niego.
— Zejdźmy tam niżej! — rzekł kapitan. — Z łodzi czy bez niej, Peters tam tylko wrócić może.
— Ma już ją! ma! — krzyknął bosman — Brawo Dick, brawo!
Dosięgnąwszy łodzi, metys wzniósł się do połowy ciała, silną ręką uchwycił za krawędź, przechylił ją znacznie ku sobie, tak, iż sądziłem że się przewróci, gdy on leciuchno jak akrobata wciągnął się do jej głębi, poczem siadł, by zaczerpnąć powietrza.
Nagle krzyknął dziwnym głosem i pochylił się na dłuższą chwilę.
— Cóż on tam znalazł? — pytaliśmy jeden drugiego.
— Niezawodnie ucieszył się wiosłem — objaśnił Hurliguerly — bo oto bierze je do ręki i z całych sił pracuje. Dzielny, dzielny Dick!
— Spieszmy tam niżej! — zawołał znów Len Guy — podążając szybko po wybrzeżu zasłanem gęsto czarnami odłamami kamieni.
— Przypływ morza dopomaga mu teraz — myślałem, biegnąc za drugimi.
O jakie trzysta sięgów dalej, przy maleńkiej zatoce zatrzymał nas kapitan. Wprost ku nam płynęła łódź. Teraz sama fala niosła ją do brzegu. Już jest blisko nas! Peters pochyla się i unosi bezwładne ciało człowieka.
— Brat mój! Brat! — jęknął strasznym głosem kapitan.
— Żyje!... — upewnił Peters.
W chwilę później Len Guy obejmował swego brata w serdecznym uścisku. Trzech jego towarzyszy leżało jeszcze nieruchomo w łodzi.