sześć. Przód i tył mocno wzniesione, zabezpieczały od zalania falą, a kilka par wioseł pomagało żegludze. Mimo jednak że krajowcy, nie znając zupełnie użytku i wyrobu żelaza, posługiwali się wyłącznie materyałem roślinnym, statki ich przedstawiały wyjątkową moc i trwałość. Użyte do wiązania łodygi miejscowych roślin, o włóknach wielkiej sprężności, trzymały jak druty miedziane, podczas gdy żywica drzewna którą zalane były szpary, nabierała w zetknięciu z wodą twardości metalicznej.
Wyrznięta w grubych zarysach na przodzie łodzi figura ryby parakutą zwanej, dość pospolitej w tych wodach, podała myśl przezwania tak naszego statku.
Oczywiście, większą część ładunku ocalonego z Halbranu, pozostawiliśmy na opuszczonym lądzie, zabierając ze sobą jedynie najniezbędniejsze rzeczy, obok możliwej ilości pożywienia i napoju. Na jeden tylko zbytek pozwoliliśmy sobie, a mianowicie na maleńki piecyk ustawiony w tylnym końcu łodzi i parę worków węgla do podniecenia ognia, skoroby okazała się potrzeba ciepłego posiłku.
Tak więc, jeśliby nam przyszło ostatecznie wrócić jeszcze na Halbran-Land, nie paliliśmy mostów za sobą. Grota czekała nas zawsze z całem urządzeniem i bogatym jeszcze zapasem pożywienia, które zabezpieczyliśmy wedle możności od wilgoci i zepsucia.
Przed samym odjazdem zatknął bosman chorągiew brytańską na najwyższym szczycie zajmowanych przez nas skał, co zdaleka musiałoby zwrócić uwagę każdego, ktoby przybył w te strony. Czy jednak oprócz naszych dwóch kapitanów odważy się prędko ktoś inny na podobną wyprawę, wątpiłem o tem bardzo.
Załoga „Parakuty”, licząc obydwóch braci Guy’ów, porucznika, bosmana, mnie i reszty marynarzy z Oriona i Halbranu liczyła 13 ludzi.
Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/336
Ta strona została skorygowana.
— 300 —