— Nie, to nie Duncan! To nie mógł być on!...
Pencroff skierował znów dalekowidz na statek, i poznał, że dwumasztowiec ten, posiadający trzysta do czterysta ton pojemności, smukłej budowy, z wspaniałemi masztami, cudownie przysposobiony do żeglugi, musiał być chyżym biegunem oceanów. Lecz do jakiej narodowości należał, trudno było powiedzieć.
— A jednak flaga powiewa na przodzie, rzekł Pencroff, lecz niepodobna rozróżnić jej barwy.
— Za pół godziny dowiemy się o tem, odparł korespondent. Zresztą rzecz widoczna, że kapitan okrętu ma zamiar tu wylądować, jeżeli więc nie dziś, to jutro, lub później zrobimy z nim znajomość.
— Mniejsza oto! rzekł Pencroff. Lepiej jest jednak wiedzieć, z kim się ma do czynienia, i dlatego byłbym wielce rad poznać barwy tego jegomościa!
Mówiąc to, marynarz nie odejmował lunety od oka.
Wieczór począł zapadać, a wraz z nim i wiatr ustawał. Flaga okrętowa nie wydymana wiatrem, uwikłała się pomiędzy sznury żaglowe i coraz trudniej było ją obserwować.
— Nie, to nie flaga amerykańska, powtarzał od czasu do czasu Pencroff, ani angielska, której kolor czerwony zaraz biłby w oczy; to nie są także barwy francuskie ani niemieckie, ani biała flaga rossyjska, ani żółta hiszpańska...
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.