— Gdzie prawdopodobnie znowu powrócili — rzekł Pencroff.
— Tegobym nie myślał — odpowiedział inżynier — powinniby bowiem przypuszczać, że poszukiwania nasze skierują się ku tej stronie. Zagroda może być dla nich miejscem zaopatrzania się w zapasy żywności, nie zaś punktem stałego obozowiska.
— I ja podzielam zdanie Cyrusa — ozwał się korespondent. — Wedle mnie korsarze obrali sobie kryjówkę pomiędzy skałami góry Franklina.
— Ruszajmy więc, panie Cyrusie, prosto do zagrody — zawołał Pencroff. — Trzeba nam wreszcie z nimi skończyć, bo dotychczas tośmy tylko czas marnowali!
— Nie, mój przyjacielu — odrzekł inżynier. — Zapominasz, że musimy się dowiedzieć, czy w lasach Zachodniej Ręki nie znajduje się jakie mieszkanie ludzkie. Wyprawa nasza ma przecież podwójny cel, Pencroffie. Prawda, że z jednej strony mamy zbrodnię do ukarania, z drugiej jednak spełnienie obowiązku wdzięczności na nas cięży!
— To mi się nazywa pięknie mówić, panie Cyrusie — zawołał marynarz. — Bądź co bądź jednak, mnie się zdaje, że nie odszukamy tego dżentelmena pierwej, aż sam zechce!
I zaiste, mówiąc to, Pencroff wypowiadał przekonanie ogólne. Prawdopodobnie bowiem schronienie nieznajomego było równie tajemnicze, jak on sam.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.