cząc swoją opowieść — pozostaje nam pewien obowiązek do spełnienia. Połowy naszego zadania już dokonaliśmy; jednak, że korsarzy obawiać się już nie potrzebujemy i żeśmy się na nowo stali udzielnymi panami wyspy — nie sobie to jesteśmy winni!
— Przejrzyjmy więc — rzekł Gedeon Spilett — cały ów labirynt skał i kotlin góry Franklina. Nie opuśćmy jednego wgłębienia, jednej jamki! Ah! jeżeli kiedykolwiek bądź korespondent jaki znajdował się wobec poruszającej do głębi tajemnicy, to na pewne ja nim jestem, przyjaciele moi!
— I nie powrócimy do Pałacu Granitowego — odrzekł Harbert — aż znalazłszy naszego dobroczyńcę.
— O tak! — rzekł inżynier — nie zaniedbamy niczego, co tylko jest w mocy ludzkiej.... a jednak powtarzam wam, że nie znajdziemy go, aż sam tego zechce!
— Czy pozostaniemy w zagrodzie? — spytał Pencroff.
— Pozostaniemy — odrzekł Cyrus Smith — zapasów tu obficie, a co najgłówniejsze, jest to niejako środek okręgu naszych poszukiwań. Zresztą, jeśli zajdzie konieczna potrzeba, wózek może pospieszyć do Granitowego Pałacu.
— Dobrze — odpowiedział marynarz. — Ale jeszcze jedna uwaga...
— Jaka?
— Piękna pora roku nadchodzi, a nie trzeba
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.