również i na wysokości odtrąconego stożka, kończącego pierwsze piętro skał, a następnie aż do kresów owego olbrzymiego kapelusza, w głębi którego otwierał się krater.
Więcej jeszcze: zwidzono gardziel krateru dotąd przygasłą, w głębi której jednak huk wyraźnie słyszeć się dawał. Ani trochę dymu jednakże, ani najmniejsze rozgrzanie ściany, nic słowem na zewnątrz, nie wskazywało bliskiego wybuchu... Ale ani tu, ani w jakiejkolwiek innej części góry Franklina osadnicy nie znaleźli śladów tego, którego szukali.
Wówczas zwrócono poszukiwania w okolice ławic piasku. Przejrzano troskliwie wysokie mury lawowe zatoki Rekina, od podstawy do szczytu, pomimo niezmiernej trudności dotarcia do samego poziomu zatoki. Nic i nic!...
Te dwa słowa streszczały w sobie tyle trudów straconych marnie, tyle wytrwałości bezowocnej, że rodzaj gniewu przymięszał się do uczucia zawodu w duszy Cyrusa Smitha i jego towarzyszy.
Trzeba tedy było pomyśleć o powrocie, bo ta szukanina nie mogła się przedłużać w nieskończoność. Osadnicy mieli zaiste prawo do uwierzenia, że tajemnicza owa istota nie znajdowała się na powierzchni wyspy i najszaleńsze hypotezy uczepiły się pobudzonej ich wyobraźni. Nab szczególniej i Pencroff nie poprzestając już na osobliwości zdarzenia, dawali się unosić w świat nadprzyrodzony.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.