Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

nowała taka, że nie było widać nawet kraju drogi. Zresztą najmniejszego szmeru nigdzie w lesie. Czworonogi i ptactwo pod wpływem ciężkiej atmosfery pochowały się bez ruchu i głosu. Najlżejsze tchnienie nie wzruszało liśćmi. Jedynie tylko kroki osadników odbrzmiewały w ciemnościach po stwardniałej ziemi.
Milczenie panujące przez pierwszy kwadrans drogi przerwała jedynie następująca uwaga Pencroffa:
— Należało wziąć z sobą latarnię.
I ta odpowiedź inżyniera:
— Znajdziemy inną w zagrodzie.
Cyrus Smith i towarzysze opuścili Pałac Granitowy o dziewiątej i minut dwanaście. O dziewiątej i minut czterdzieści siedm przebyli już przestrzeń trzech mil na pięć oddzielających ujście Dziękczynnej od zagrody.
W tej chwili, olbrzymie, białawe błyskawice zajaśniały nad wyspą, i zarysowały na czarno koronkę liści. Te potężne błyski olśniewały i zaćmiewały wzrok. Burza widocznie wkrótce miała się rozhulać. Błyskawice robiły się coraz szybsze i jaskrawsze. Daleki grzmot huczał w głębokościach nieba. Atmosfera stawała się duszącą.
Osadnicy szli naprzód, jakby popychani jakąś nieodpartą siłą.
O kwadrans na dziesiątą, jaskrawa błyskawica pokazała im tuż ogrodzenie ostrokołowe zagrody — a zaledwo weszli w bramę, piorun zahuczał ze straszliwą potęgą.