przez lasy i południową część góry — a więc ku zachodowi...
— Idźmy za nim! — rzekł Cyrus Smith.
I częścią przy świetle latarni, częścią przy odbłyskach piorunu, posuwali się osadnicy drogą przez drut wskazaną.
W tej chwili grzmot piorunu dawał się słyszeć bez przerwy, a natężenie jego było tak wielkie, że nie można było słowa wymienić pomiędzy sobą. Zresztą nie szło tu o gadaninę, ale o posuwanie się naprzód.
Cyrus Smith i towarzysze weszli naprzód na ścianę góry, wznoszącą się pomiędzy doliną zagrody a doliną potoku Katarakty, którą przebyli w punkcie najwęższym. Drut, bądźto wyciągnięty na niskich gałęziach drzew, bądź też wlokący się po ziemi, prowadził ich wiernie.
Inżynier sądził, że ta metaliczna nić zatrzyma się gdzie w głębi doliny, i że tam znajdzie się schronienie nieznajomego.
Ale nic podobnego się nie stało. Trzeba było wejść na południowo-zachodnią ścianę góry, a następnie spuścić się na ową bezpłodną terasę, którą zamykał mur z bazaltów nagromadzonych w tak osobliwy sposób.
Od czasu do czasu, jeden lub drugi z osadników schylał się, macał ręką drut i wskazywał kierunek drogi. Nie ulegało już jednak wątpliwości, że drut ten zmierzał prosto ku morzu. Tam zapewne, w głębi jakichś wulkanicznych skalisk, znajdowało się owo schronienie, tak napróżno dotychczas poszukiwane.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.