Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

Nakoniec, drut gwałtownie skręcił i dotknął do skał nadbrzeżnych, stanowiących prawdziwy stos raf, o który fale przypływu, musiały się rozbijać. Osadnicy doszli do najniższego krańca bazaltowego muru. Tu rozwinęło się przed nimi małe rozgałęzienie góry, zniżające się horyzontalnie i równolegle do morza. Drut ciągnął się wzdłuż niego — osadnicy poszli za drutem. Tak uszli zaledwie sto kroków, gdy rozgałęzienie, zniżyło się po umiarkowanej pochyłości aż do samego poziomu morza.
Inżynier pochwycił za drut i postrzegł, że zagłębia się w morzu.
Towarzysze, stojący przy nim, osłupieli.
Okrzyk ciężkiego zawodu, prawie krzyk rozpaczy wydarł im się z piersi. Trzebaż więc było rzucić się w fale i w nich szukać jakiejś podmorskiej jaskini?
W stanie podbudzenia moralnego i fizycznego, w jakim się znajdowali, uczyniliby to bez wahania.
Jedno słowo inżyniera ich powstrzymało.
Cyrus Smith powiódł towarzyszy w zagłębienie pomiędzy skałami, a gdy tam stanęli:
— Zaczekajmy, — rzekł. — Teraz trwa przypływ. Skoro nadejdzie odpływ, droga się otworzy.
— Cóż jednak pozwala panu wierzyć...? spytał Pencroff.
— On nie byłby nas wezwał, gdyby miało zabraknąć środków dostania się do niego.
Cyrus Smith wypowiedział to z takim akcentem silnego przekonania, że nikt nie odważył