Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

I obadwa wiosła, zanurzając się naraz w czarnych toniach, uniosły łódź.
Tak płynęli jeszcze około kwadransa i od wejścia do pieczary musieli już upłynąć z pół mili, gdy naraz głos Cyrusa Smitha dał się słyszeć znowu.
— Stójcie! — zawołał.
Łódź się zatrzymała i osadnicy spostrzegli żywe światło oblewające olbrzymią kryptę, tak głęboko wyżłobioną we wnętrznościach ziemi.
Wysoko na sto stóp zaokrąglało się sklepienie, unoszone na słupach bazaltowych, które zdały się być wszystkie odlane z jednej formy. Nieregularne stoczystości kapryśnie zarysowane żebra wspierały się na tych kolumnach, wzniesionych tysiącami przez naturę w pierwszych epokach formacji globu. Odłamki bazaltowe, osadzone jeden w drugi, miały wysokości od czterdziestu do pięćdziesięciu stóp, a woda spokojna pomimo wzburzenia, panującego na zewnątrz, obmywała ich stopy. Blask ogniska świetlnego, na które wskazał inżynier, chwytając za każdy kąt pryzmatyczny i przebijając go swemi ostrzami z płomieni, przenikał, rzec można ściany, jak gdyby były przejrzyste i zamieniał w lśniące nieszlifowane klejnoty wszystkie wydatności tej budowli.
Na podstawie znanego fenomenu odbicia, woda odtwarzała na swojej powierzchni te różnorodne blaski, tak iż łódź zdawała się pławić pomiędzy dwiema jaśniejącemi płaszczyznami.
Niepodobna było się mylić co do natury