Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

pięćdziesięciu stóp a wznosił się od dziesięciu do dwunastu stóp nad poziomem morza.
Łódź zbliżyła się doń powoli. Stojący na przedzie Cyrus Smith, powstał i patrzył, ulegając gwałtownemu wzruszeniu. Nagle obrócił się i chwytając korespondenta za ramię:
— Ależ to on!... — zawołał. — Nikt inny tylko on!... On!...
I upadł na ławkę, wymawiając szeptem jakieś nazwisko, które tylko Gedeon Spilett usłyszał.
Niewątpliwie i korespondent znał to nazwisko, bo sprawiło ono na nim zadziwiające wrażenie, i przytłumionym głosem odpowiedział:
— On!... Wywołaniec!...
— Tak to on!... — odrzekł Cyrus Smith.
Na rozkaz inżyniera, łódź zbliżyła się do tego osobliwego pływającego przyrządu, i przybiła do lewego jego boku z którego wytryskał strop światła przez grubą szybę.
Cyrus Smith i towarzysze weszli na platformę. Przed nimi była otwarta na oścież klapa. Rzucili się wszyscy w ten otwór.
U spodu drabinki otwierał się kurytarz wewnętrzny w kierunku całej długości przyrządu oświetlony elektrycznie. U jego końca znajdowały się drzwi, które Cyrus Smith otworzył.
Sala zdobna bogato, którą osadnicy spiesznie przebiegli, dotykała do bibljoteki, której sufit świetlisty wylewał potoki jasności.
W głębi bibljoteki szerokie podwoje, zamknięte również, ustąpiły pod ręką inżyniera.