była zasiana, będące niczem innem jeno popiołami, zamienionemi przez czas w twarde bryły.
Dotychczas jednak nie spostrzegł inżynier nigdzie śladu nowych law.
Dokładniej jeszcze sprawdził to, obserwując cały stok północny góry Franklina. Tumany dymu i płomieni wyrywały się z krateru; grad łuszczyn i szczątków metalicznych spadał na ziemię; ale najmniejszy wylew lawy nie odbywał się przez gardziel samą krateru, co dowodziło, że poziom materyj wulkanicznych nie doszedł dotychczas do wyższego otworu głównego komina.
— A wolałbym, żeby już tak było! — rzekł sam do siebie Cyrus Smith. Miałbym przynajmniej pewność, że lawy poszły zwykłą swoją drogą. A któż wie czy się nie przeleją przez jaką nową paszczę? Niebezpieczeństwo jednak i nie w tem jeszcze! Kapitan Nemo wybornie przeczuwał! — Nie, niebezpieczeństwo nie tutaj!
Tak mówiąc z sobą Cyrus Smith posunął się aż do olbrzymiej drogi, której przedłużenie obraniało wąską zatokę Rekina. Mógł więc obejrzeć dostatecznie z tej strony stare smugi lawy. Nie pozostawało dlań najmniejszej wątpliwości, że ostatni wybuch miał miejsce nadzwyczaj oddalonej epoce.
Wówczas, wrócił się, nadstawiając ucha na turkoty podziemne brzmiące jakby nieprzerwany grzmot, akcentowany tylko mocnemi wystrzałami.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/275
Ta strona została uwierzytelniona.