O dziewiątej rano był już z powrotem w zagrodzie.
Ayrton czekał na niego.
— Zwierzęta zaopatrzone już — panie Smith — rzekł, witając go.
— Bardzo dobrze, Ayrtonie.
— Zdają się być niespokojne, panie Smith.
— Nic dziwnego, instynkt u nich się odzywa, a instynkt nigdy nie myli.
— Jeżeli pan chce, ażebyśmy teraz...
— Weź ze sobą pochodnię i przyrząd do krzesania ognia, Ayrtonie — odrzekł inżynier — i ruszajmy.
Ayrton wykonał, co mu polecono. Onaggasy wyprzężone błądziły po zagrodzie. Bramę zamknięto z zewnątrz i Cyrus Smith, poprzedzając Ayrtona skręcił ku zachodowi, wąską ścieżką wiodącą ku wybrzeżu.
Obadwaj szli po ziemi wywatowanej przez sproszkowane materje, spadłe z chmury. Żaden czworonog nie pojawił się w lasach. Nawet ptaki gdzieś ponikły. Niekiedy przelotny wiatr podejmował warstwę popiołu i dwaj osadnicy, zawinięci nieprzezroczystym tumanem, nie widzieli się nawzajem. Zwykle w takim razie nie zapominali o zasłonięciu sobie chustką oczu i ust, ponieważ tuman podobny groził im oślepieniem i uduszeniem.
Cyrus Smith i Ayrton nie mogli w takich warunkach iść żywo. A nadto powietrze było ciężkie, jak gdyby tlen jego w części spłonął
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.