Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed.Seyfarth i Czajkowski) T.3.djvu/277

Ta strona została uwierzytelniona.

i stał się do oddychania nieprzydatnym. Co sto kroków musieli stawać dla pochwycenia oddechu.
Było więc już po dziesiątej, gdy inżynier i jego towarzysz dotarli do grzebienia owej niezmiernej gromady skał bazaltowych i porfirytycznych, która stanowiła wybrzeże północno-zachodnie wyspy.
Ayrton i Cyrus Smith poczęli zstępować z tego stromego wybrzeża idąc mniej więcej tąż samą niegodziwą drogą, która w pośród owej burzliwej nocy przywiodła ich do krypty Dakkara. W biały dzień schodzenie to było mniej niebezpieczne, a zresztą warstwa popiołów, okrywająca gładkość skał, pozwalała mocniejszego oparcia nodze na tych pochyłościach.
Maleńkie rozgałęzienie góry, stanowiące przedłużenie wybrzeża, na wyżynie około czterdziestu stóp, wkrótce pokazało im już kres swój. Cyrus Smith przypomniał sobie, że rozgałęzienie owo schylało się łagodnym spadkiem aż nad sam poziom morza. Jakkolwiek trwał w tej chwili odpływ, wybrzeże jednak nie było odsłonięte i fale, zbrudzone pyłem wulkanicznym uderzały bezpośrednio o skały już w morze wysunięte.
Cyrus Smith i Ayrton odszukali bez trudu wejście do krypty Dakkara i zatrzymali się pod ostatnią skałą, tworzącą rodzaj nadmorskiego progu.
— Łódź z blachy żelaznej musi tam być? — ozwał się inżynier.