Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

szy jego którzy żywe przywiązanie powzięli dla nieustraszonego Cyrusa. Aż nadto widocznem było niepodobieństwo niesienia mu w tej chwili pomocy. Potrzeba było oczekiwać dnia. Albo więc Cyrus sam o własnych ocalił się siłach i znalazł już schronienie na jakimś punkcie wybrzeża, albo też stracony był na wieki!
Długie to były i gorzkie godziny. Rozbitki srogich doznawali cierpień, lecz zaledwie je czuli. Nie przyszło im do głowy użyć chwili spoczynku Myśl o ich przewódzcy nie pozwoliła im pamiętać o sobie; nie tracąc nadzieji, a raczej wmawiając ją w siebie, tysiąc razy przebyli tam i nazad całą wysepkę, powracając nieustannie do jej północnego krańca, najbardziej z bliżonego do miejsca gdzie zaszło owo opłakane zdarzenie. Naprzemian to przysłuchując się, to znów wołając, spodziewali się wciąż usłyszeć wołanie o pomoc, a głos ich musiał sięgać daleko, gdyż spokój jakiś zapanował wówczas w powietrzu, fale się uspokoiły a zarazem i huk ich przycichł.
Raz nawet na krzyk Naba zdawało się że zawtórowało echo. Harbert zwrócił na to uwagę Pencroffa, dodając:
— To dowodzi, że w stronie zachodniej znajduje się ziemia nie bardzo daleko.
Marynarz skinął na to potakująco. Zresztą nie mogły go oczy omylić. Jeśli chociaż niewyraźnie dostrzegł w tej stronie ziemię, to z pewnością była tam ziemia.
Lecz to dalekie echo było jedyną odpo-