Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

tak pewnie, jak to, że nie jesteśmy więcej w Richmondzie!
Lecz niebawem mgła poczęła się rozwiewać. Była ona tylko zapowiednią pogody. Ciepłe promienie słoneczne ogrzały naprzód górne pokłady powietrza a następnie przedarły się do samej powierzchni wysepki.
W istocie, około godziny wpół do siódmej, w trzy kwandransy po wschodzie słońca, mgła zrobiła się przezroczystą. Zgęstniała u góry, lecz zato przerzedziła się u dołu. Niebawem ukazała się oczom rozbitków cała wysepka, jak gdyby wyszła z chmur, następnie półkolem poczęło odsłaniać się morze, niezmierzone ku wschodowi ale zato na zachodzie zarysowało się wyniosłe i urwiste wybrzeże.
Tak! to ziemia! Tam ich zbawienie na jakiś czas przynajmniej! Wysepkę przedzielał od owego wybrzeża kanał na pół mili szeroki, w którym szumiał bystry prąd morski.
Tymczasem jeden z rozbitków idąc wyłącznie za popędem swego serca, rzucił się nagle w prąd morski, nie zasiągnąwszy wprzód nawet zdania towarzyszy, nie rzekłszy ani słowa. Był to Nab. Spieszno mu było dostać się do tego wybrzeża i dopłynąć doń od strony północnej. Nikt by go nie był w stanie zatrzymać. Pencroff wołał za nim, ale napróżno. Korespondent gotował się płynąć za Nabem.
Wówczas Pencroff przystąpiwszy do niego rzekł:
— Chcesz pan przepłynąć ten kanał?