żnym, spłaszczonym i śpiczastym dzióbie — nader krzykliwe i wcale nie zmięszane widokiem ludzi, który pewnie po raz pierwszy przerywali im ich spokojną samotność. Pomiędzy tem ptactwem płetwonogiem rozpoznał Pencroff także rodzaj mew, które zowią czasem wronami morskiemi, tudzież małe drapieżne mewki, gnieżdżące się po zakrętach granitowej ściany. Jeden strzał celny w środek tego ptasiego mrowiska byłby setki ich ubił, lecz do strzału potrzeba strzelby, a ani Pencroff ani Harbert nie posiadali takowej. Zresztą te mewki i te wrony zaledwie dadzą się jeść i nawet jaja ich mają smak obrzydliwy.
Tymczasem Harbert, zboczywszy nieco na lewo, natrafił wkrótce na kilka brył skalnych pokrytych algami,[1] które w kilka godzin później przypływające morze powinno było znowu skryć pod wodę. Na tych skałach, wśród wijącego się ziela morskiego, leżały muszle o podwójnej skorupie, któremi nie mógł wzgardzić człowiek zgłodniały. Harbert przywołał zatem Pencroffa, który na głos jego z pospiechem przybiegł.
— To nie są ślimaki morskie, odparł Harbert, który uważnie przypatrywał się tym uczepionym do skał mięczakom, to litodomy.
— A dadzą się jeść? zapytał Pencroff.
— Wyśmienicie.
— Więc bierzmy się do nich.
Marynarz mógł w tej mierzy polegać na zdaniu Harberta. Chłopak ten był nader bity w historji naturalnej i posiadał od lat najmłod-
- ↑ Gatunek roślin skrytopłciowych. (Prz. tłum.)