Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

szych namiętne zamiłowanie do tej nauki. Ojciec pchnął go więc w tym kierunku, posyłając na wykłady najlepszych profesorów w Bostonie, którzy polubili to dziecko intelegentne i pracowite. I później jeszcze nieraz miano spożytkować jego zmysł przyrodniczy, który jak na początek nie omylił go wcale.
Litodomy te, były to płazy podłużne, w kształcie gron przyczepione do skały. Należały one do rodzaju mięczaków świdrujących, które przedziurawiają najtwardsze kamienie a skorupa ich zaokrągla się na obu końcach, czego nie widać u pospolitych ślimaków.
Pencroff z Harbertem sprawili okropne spustoszenie pomiędzy temi litodomami, które wylazły były właśnie ze skorupy, aby się pogrzać na słońcu. Jedli je tak jak ostrygi i przekonali się, że mają smak silnie pieprzny, tak że nie trzeba było do nich ani pieprzu ani innej przyprawy.
Tym sposobem zaspokoili chwilowo głód, lecz zato tem gwałtowniej, zwłaszcza po takiej potrawie, dało się im czuć pragnienie. Trzeba więc było szukać słodkiej wody, a nie podlegało wątpliwości, że nie może jej brakować na ziemi tak kapryśnie wyposażonej niespodziewanemi darami przyrody. Pencroff i Harbert zaopatrzywszy się wpierw w obfity zapas litodomów, któremi napełnili kieszenie i chustki, spuścili się napowrót do podnóża góry.
Dwieście kroków dalej przybyli do cieśniny, którą, według zapowiedzi Pencroffa, miała płynąć mała rzeczka. W tem miejscu przerywała