Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

była płytką, szeroko rozlaną, bez urwistych brzegów, z szerokiemi ławami piasku, który odpływ morza poodkrywał.
Pencroff i Harbert zwrócili teraz wzrok swój na zachód. Oko ich oparło się naprzód na górze, piętrzącej się w odległości sześciu lub siedmiu mil, której wierzchołek pokryty był śniegiem. Począwszy od pierwszych jej pagórków aż na dwie mile ku wybrzeżu, ciągnęły się wielkie obszary lasów, ogołocone z liścia, gdzieniegdzie tylko przerywane zielonemi grupami drzew iglastych. — Dalej, od krańca tego boru aż do samego wybrzeża, zieleniła się szeroka płaszczyzna porośnięta grupami drzew bezładnie porozrzucanych. Po lewej stronie widać było wśród rzadkich drzew połyskującą rzeczułkę; zdawało się że bieg jej dość kręty wiódł ją w poboczne pasma gór, zkąd zapewne musiało wytryskać jej źródło. W miejscu, gdzie marynarz zostawił spław drzewa, poczęła rzeka płynąć pomiędzy dwiema wysokiemi ścianami granitowemi, ale podczas gdy po lewym boku brzegi były gładkie i urwiste, po prawym natomiast poczęły się zwolna coraz bardziej zniżać, po opoce następowały odłamy skał, po skałach kamienie, po kamieniach kamyczki — i tak aż do samej krawędzi wybrzeża.
— Mieliżbyśmy się znajdować na wyspie?... mruknął marynarz.
— W każdym razie zdaje się być dość rozległą! odparł chłopak.
— Najrozleglejsza wyspa jest zawsze tylko wyspą! rzekł Pencroff.