Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

dów należały do strasznych bestyj, z któremi lepiej się było nie spotykać; ecz nigdzie nie znaleźli ani znaków siekiery na drzewie, ani resztek wygasłego ognia, ani śladu stopy ludzkiej, której to okoliczności zresztą może błogosławić byli powinni, gdyż obecność ludzi na tej ziemi odludnej, wśród fal Cichego Oceanu, mogła wzniecać raczej obawę niż radość.
Harbert i Pencroff, którym ciągłe przeszkody wśród drogi nie dozwalały swobodniejszej rozmowy, posuwali się naprzód, bardzo powolnie, tak, że po godzinie drogi uszli zaledwie jedną milę francuską. Dotychczas polowanie nie obfitowało w zwierzynę. W gałęziach jednak świergotało i trzepotało się trochę ptactwa nader płochliwego, któremu widok człowieka zdawał się napędzać instynktywną bojaźń. Między innem ptactwem poznał Harbert w jednej z bagnistych stron lasu, ptaka o długim śpiczastym dziobie podobnego z kształtu do naszego zimorodka, od którego różnił się tylko swem pierzem szorstkiem metalicznego połysku.
— To musi być „jakamar,“ rzekł Herbert, próbując zbliżyć się nieco do ptaka.
— To by właśnie była dobra sposobność skosztować jego mięsa, odparł marynarz, gdyby miał ochotę dać się upiec na rożniu!
W tej chwili kamyk zręcznie i silnie rzucony ręką Harberta trafił ptaka pod samo skrzydło, lecz uderzenie nie było dość mocne, bo „jakamar“ zerwał się i pełnym pędem swych nóg umknął w mgnieniu oka w gęstwinę.