Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

jakaś niespodziana nadzieja? Może trafił na jaki znak i na jaki ślad stopy ludzkiej, może znalazł resztki jakich przedmiotów wyrzuconych przez morze, które mu dalszą wskazały drogę? Może w tej chwili jest już na pewnym tropie? A może, może nawet przy swoim panu?...
Tak rozumował chłopak i tak mówił. Nikt mu w tem nie przeszkadzał. Korespondent sam potakiwał mu. Co do Pencroffa, ten był przekonany, że Nab tego dnia dalej jeszcze niż poprzedniego zapędził się w swych poszukiwaniach i dla tego nie mógł do tego czasu powrócić.
Harbert tymczasem, rozgorączkowany jakimś wewnętrznem przeczuciem kilkakrotnie wyraził zamiar, że radby wyjść na spotkanie Naba. Pencroff jednak wytłumaczył mu, że byłaby to wycieczka całkiem bezowocna, że w tej ciemności i ulewie nie mógłby trafić na ślad Naba i że lepiej czekać do jutra. Gdyby Nab nazajutrz nie powrócił, wówczas on sam nie wahałby się ani chwili razem z Harbertem puścić się na jego odszukanie.
Gedeon Spilett podzielał w tej mierze zdanie marynarza, że nie należy się ze sobą rozłączać, i Harbert musiał odstąpić od swego zamiaru, lecz dwie łzy duże jak groch spłynęły mu po policzkach.
Korespondent nie mógł się powstrzymać, ażeby nie uściskać tego szlachetnego dziecka.
Tymczasem wszczęła się burza na dobre. Wicher południowo-wschodni z nieporównaną wściekłością dął od strony morza i hulał po