Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

szczytu ściany skalnej, z grzmiącym łoskotem spadały na brzeg morski. Niektóre z nich staczały się nawet po sklepieniach „dymników“ lub spadając pionowo roztrzaskiwały się na nich w kawałki. Po dwakroć wstawał marynarz i na klęczkach czołgał się do wchodu „dymników,“ ażeby zobaczyć co się dzieje na dworze, lecz przekonawszy się, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, powracał znowu i kładł się przy ognisku, na którem syczał tlejący pod popiołem żar.
Pomimo wycia orkanu i grzmotów nawałnicy, Harbert spał twardo. W końcu owładnął sen i Pencroffa, który jako marynarz, przyzwyczajony był do tego rodzaju łoskotu. Tylko Gedeon Spilett sam jeden czuwał. Jakiś niepokój wewnętrzny spłaszał mu sen z powiek. Czynił sam sobie wyrzuty, że nie towarzyszył Nabowi w tej wyprawie. Widocznie nie stracił jeszcze wszelkiej nadziei. Te same przeczucia, co Harbertem, miotały i nim bez ustanku. Wszystkie jego myśli skoncentrowały się w Nabie. Dla czego Nab nie powrócił? Tysiąc razy zadawał sobie to pytanie. Przewracał się niespokojnie po swem posłaniu piaszczystem, zaledwie zwracając uwagę na walkę żywiołów. Od czasu do czasu powieki jego ociężałe ze znużenia, przymykały się na chwilę, lecz natychmiast myśl jakaś, nagła jak błyskawica, rozwierała je napowrót.
Około godziny drugiej z północy Pencroff, który tymczasem zasnął był twardo, uczuł, że ktoś silnie szarpnął go za ramię.
— Co to? — zawołał budząc się, i zebrał