Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

kierunku, najlepiej zatem było spuścić się zupełnie na instynkt Topa, na co też zgodzili się nasi podróżni. Korespondent z Harbertem postępowali zaraz za psem, marynarz zamykał pochód. Nie podobna było słowa przemówić. Deszcz nie padał wprawdzie zbyt rzęsisty, gdyż wiatr go rozpraszał na drobne cząsteczki, ale za to orkan szalał straszliwy.
Jedna wszelakoż okoliczność nader pomyślnie sprzyjała marynarzowi i towarzyszom jego. Oto wiatr był południowo-wschodni, skutkiem czego dął im w plecy a nie w twarz. Piasek, którym miotał z całą gwałtownością, a który inaczej byłby nie do zniesienia, uderzał im w plecy i byle się w tył nie odwracali, mogli iść naprzód dość spokojnie i nie zbyt turbowani. Ogółem wziąwszy, szli nawet nieraz szybciej niż sami chcieli, musieli przyspieszać bieg, ażeby nie być przewróconymi, nadzieja jednak, potężna nadzieja zdwajała ich siły i tym razem już nie ślepy traf kierował ich krokami. Nie wątpili wcale, że Nab odszukał swojego pana i że to on przysłał do nich wiernego psa z tą wieścią. Lecz czy żywego znalazł inżyniera, lub czy może tylko przysłał po towarzyszy, ażeby oddać wspólnie ostatnią przysługę zwłokom nieszczęśliwego Smitha.
Minąwszy róg skalistej ściany, od której trzymali się ostrożnie z daleka, Harbert, korespondent i Pencroff wstrzymali się, ażeby zaczerpnąć tchu. Krawędź ściany zasłaniała ich przed wichrem i ciężko oddychali po tym kwandransie drogi odbytej szalonym pędem.