inżynier — a jeśli nie znajdziemy jakiej substancji podobnej do czyru, to...
— To cóż wtedy? — zapytał marynarz.
— Ha, to będziemy fabrykować zapałki.
— Chemiczne?
— Chemiczne!
— Nic łatwiejszego! — zawołał korespondent uderzając marynarza po ramieniu.
Marynarz nie podzielał tego zdania, lecz nie sprzeciwiał mu się. Poczem wszyscy wyszli na dwór. Na niebie zapanowała znów pogoda. Jasne, czyste słońce wynurzało się z fal oceanu i tysiącem złocistych iskier posypało chropowatą powierzchnię olbrzymiej ściany skalnej.
Rzuciwszy wzrokiem do koła, usiadł inżynier na bryle skalistej. Harbert podał mu kilka garści ślimaków morskich, mówiąc:
— Oto wszystko, co w tej chwili posiadamy, panie Cyrus.
— Dziękuję ci, mój chłopcze — odparł inżynier — to wystarczy, przynajmniej na dziś rano.
I z apetytem zajadał tę lichą strawę, zrosiwszy ją poprzednio świeżą wodą z rzeki, naczerpaną do pustej muszli.
Towarzysze spoglądali na niego w milczeniu. Zaspokoiwszy głód, o ile się to dało, Cyrus Smith założył ręce w tył i rzekł:
— A zatem, moi przyjaciele, nie wiecie dotąd jeszcze, czy los nas wyrzucił na stały ląd czy też na wyspę?
— Nie wiemy, panie Cyrus — odrzekł chłopak.
Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.