Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc chodźmy na polowanie, rzekł marynarz, potem wrócimy tu po drzewo.
Poczem Harbert, Nab i Pencroff, wyłamawszy trzy potężne kostury z młodej jedliny, pospieszyli wślad za Topem, który skacząc przedzierał się wśród wysokich zarośli.
Tym razem myśliwi nasi, zamiast iść wzdłuż rzeki, zapuścili się prosto w głąb lasu. Napotykali te same drzewa, co pierwej, należące po większej części do rodzaju drzew szyszkowych. Gdzie niegdzie sosny te rzadziej porozrzucane i porozgraniczane kłębami mniejszych krzewów, posiadały wspaniałe rozmiary i wskazywały tem samem, że kraj ten położony był pod wyższym stopniem szerokości geograficznej, niżeli przypuszczał inżynier. Tu i owdzie napotykali wśród lasu małe polanki, na których sterczały pnie nadszczerbione zębem czasu, na ziemi w koło leżało mnóstwo suchych gałęzi stanowiących niewyczerpany zapas paliwa. Minąwszy te polanki las gęstniał coraz bardziej i stawał się prawie nieprzebytym.
Kierować się wśród tych drzew olbrzymich, bez żadnej ścieżki wytyczonej, nie było rzeczą tak łatwą. To też marynarz od czasu do czasu nadłamywał po drodze gałęzie drzew, tworząc tym sposobem drogoskazy, łatwo wpadające w oko. Lecz może źle postąpił sobie tym razem nie idąc za biegiem rzeki, jak to na pierwszem polowaniu uczynili z Harbertem, gdyż po całogodzinnem chodzeniu nie trafili jeszcze na żadną zwierzynę. Top biegnąc po pod niskie gałęzie płoszył tylko